Dyskutanci

W wieczornych programach publicystycznych niemal zawsze dochodzi do kłótni i słownych przepychanek. Jeszcze niedawno nie wiedziałem, że sam znajdę się w podobnej sytuacji.


Niemal każdego dnia wieczorem kiedy minęła już pora o której dzieci oglądają telewizyjne wieczorynki, rodziny zasiadają do kolacji, a studenci kierują swoje kroki w kierunku pubów, w informacyjnych kanałach telewizyjnych rozpoczynają się debaty na których osoby nazywane politykami i wszelakiej maści ekspertami od czegoś tam, nieudolnie próbują przekonać zwykłych ludzi do swoich racji. Niemal każdego dnia  owe debaty telewizyjne kończą się kłótniami i przepychankami słownymi w czasie których uczestnicy jak mantrę powtarzają zdania: „Ale ja panu nie przerywałem”, „Niechże pan da już spokój”, „Proszę dać mi dokończyć”, „...tymczasem nasza partia…” itp. Debaty te do niczego konkretnego nie prowadzą. Co najwyżej do wydania części pensji prowadzącej pani redaktor lub pana redaktora na środki uspokajające.

            Piszę o tym dlatego, że jeszcze ponad tydzień temu w ogóle nie spodziewałem się, że już wkrótce ja sam będę świadkiem takiej sytuacji. W odróżnieniu jednak od większości ludzi nie obserwowałem tego na płaskim ekranie telewizora lub monitora komputerowego, ale byłem naocznym świadkiem, a można także powiedzieć, że i uczestnikiem  tego typu wydarzenia. Na szczęście nie musiałem też udać się po wszystkim do apteki żeby zaopatrzyć się w zestaw melisy. Nie znajdowałem się jednak, choć byłoby to ciekawe doświadczenie, w warszawskim studiu telewizyjnym na Woronicza 17. Było to znacznie mniej doniosłe wydarzenie niż pokazanie swojej twarzy przed kamerami rozmieszczonymi w różnych punktach studia. Nazwa wydarzenia: „Spotkanie na temat koncepcji zmian w ruchu pl. Wolności i ul. 27 Grudnia” też nie brzmi raczej zbyt dostojnie.  Mimo tego pojawiłem się na tym spotkaniu. Nie jest ważne w jakim celu tam przyszedłem. Ważne, co udało mi się zaobserwować.

            Było przyjemne marcowe popołudnie kiedy udałem się w kierunku jednego z bardziej znanych poznańskich teatrów, którego reputacja od jakiegoś czasu jednak maleje. Właśnie tam w jednym z jego podziemnych pomieszczeń miało odbyć się wspomniane spotkanie, które było otwarte dla każdego kto tylko miał ochotę zaszczycić swoją obecnością pozostałych uczestników. Zszedłszy w dół i przekraczając próg szklanych drzwi znalazłem się w zespole kilku pozbawionych okien i nieco ciemnych ale nie mrocznych pomieszczeń. Mimo to nie było tam ani chłodno i wilgotno, ani też gorąco i sucho. Na co dzień odbywają się tam różne przedstawienia i wystawy, nic zatem dziwnego, że na jednej ze ścian porozwieszane były ogłoszenia o występach i pokazach artystów, których nazwiska nic jednak mi nie mówiły.

Poznań - dawniej godne podziwu miasto, dziś pogrążające się w coraz większym bałaganie

            Zająwszy miejsce z brzegu niedużej sali pomiędzy dziewczyną, a chłopakiem, którzy mogli być mniej więcej w moim wieku, zacząłem przysłuchiwać się co też ci wszyscy przemawiający architekci, przedstawiciele Komisji Rewitalizacji, Rady Osiedla Stare Miasto i inne Mądre Głowy mają do powiedzenia. A oto co usłyszałem.

            W ciągu kilki najbliższych lat w centrum Poznania mają być rozpoczęte takie prace jak budowa nowej linii tramwajowej przez ulicę Ratajczaka,  przebudowa głównych ulic, budowa podziemnego parkingu i kolejnego centrum handlowego, wytyczenie dokładnie 1548978375794765 kilometrów dróg rowerowych na 100 metrów kwadratowych powierzchni aż wreszcie najgorsze – zminimalizowanie ruchu samochodowego czyli zamknięcie dla samochodów ulic miasta, a żałosna resztka ulic jakie pozostaną dla zmotoryzowanych ma stać się drogami jednokierunkowymi. Nie wystarczy już, że dopuszczalną prędkość na ulicach centrum zmniejszono z najzupełniej rozsądnych 50 km/h do zaledwie 30 km/h. Wychodzi więc na to, że Usain Bolt byłby w stanie złamać prawo nie korzystając z żadnego pojazdu, a jedynie używając siły własnych nóg. Trzeba pójść dalej i w ogóle wykurzyć samochody z miasta.

            Już po kilkunastu minutach zrozumiałem co tak naprawdę się dzieje i poczułem się niczym Hans Kloss, który w przebraniu niemieckiego oficera wysłuchuje fuhrerowskich planów, mających ostatecznie zniszczyć polski naród. Albo bohater amerykańskiego filmu akcji, który właśnie odkrył wśród władzy spisek, godzących  w życie i dobrobyt zwyczajnych obywateli. Zwolennicy takich pomysłów na uczynienie z Poznania dobrze prosperującego europejskiego miasta z pewnością posłużą się argumentem, że powyższe rozwiązania już od dawna stosowane są na zachodzie, że takie są obecnie standardy wyznaczane nam przez Unię Europejską, że są to rozwiązania godne młodych, świetnie prosperujących społeczeństw, tralalala i tak dalej. Żeby było jasne. Dobrze, że planują uczynić miasto lepszym. Też bym chciał żeby stolica województwa wielkopolskiego stała się przyjemnym miejscem. Chciałbym żeby było w nim znacznie ciszej, było więcej zieleni, poruszanie się każdym środkiem transportu – od łyżworolek do ciężarówki – było sprawne i proste. Przemierzając ulicę tego miasta  chciałbym widzieć zadbane ulice i chodniki, elegancko pomalowane budynki, które będą pasowały do otoczenia a nie przypominały zlepku pożółkłych kartonów jak ma to miejsce w przypadku Galerii MM sąsiadującej z wybudowanym w romańskim stylu kościołem. Przemierzając ulice chciałbym spotykać młodych ludzi, którzy nie maja problemów ze znalezieniem pracy. Nie jest też tak, że jestem krytykantem wszystkich wynalazków i rozwiązań, które przychodzą do nas z krajów zachodnich. W tym jednak konkretnym przypadku uważam, że ludzie odpowiedzialni za zarządzanie Poznaniem ślepo zapatrzyli  się na Zachód nie przyjmując do wiadomości, że nie wszystko co stamtąd przychodzi i co Unia wymyśli jest świetne, wspaniałe, przyszłościowe, najlepsze i uznają to bezkrytycznie niczym jakiś watykański dogmat. Zachłysnęli się Zachodem tak, jak pięciolatek zachłystuje się łapczywym pożeraniem cukierków, choć mama mówiła, żeby nie jadł tak zachłannie bo źle się to skończy.

            Oczywiście, mimo że sam lubię samochody i jazdę autem, przyznam, że sami kierowcy często nie są w porządku. Wciskają się przed pieszych, spychają rowerzystów, trąbią na siebie nawzajem i niejednokrotnie zachowują się w sposób zagrażający bezpieczeństwu innych.  Jednakże osobiście wydaje mi się, że są pewne środowiska ludzi, które, zdawać się może, traktują kierowców jako wrogów publicznych, a samochody w mieście są według nich przyczyną niemal wszelkiego zła. Tak jakby robili sobie ze zmotoryzowanych kozłów ofiarnych na których można zrzucić odpowiedzialność za problemy aglomeracji. Czasami wygląda to tak, jakby poprzez media, działalność władz i różnych grup sączona jest pewna antymotoryzacyjna propaganda, a członkowie tych grup poddawani są rodzajowi zbiorowej hipnozy podczas której wpaja im się, że samochody niszczą miasto i środowisko, a kierowcy to ta część społeczeństwa, której nie wolno pozwolić dojść do głosu. To co piszę wcale nie jest bezpodstawne. Kiedy zapytałem jak mieszkańcy ulic zakazanych dla aut mają podjechać pod swój dom, niektórzy spojrzeli na mnie tak jakbym będąc gościem brytyjskiego parlamentu wypowiedział kilka brzydkich epitetów pod adresem Królowej.

            Tymczasem moim zdaniem pomysły przedstawione na spotkaniu nie poprawią sytuacji w mieście. Wręcz przeciwnie, uczynią centrum Poznania niefunkcjonalnym i źle zaplanowanym. Jeśli zamknie się dla ruchu samochodowego ileś ulic, a resztę uczyni jednokierunkowymi, to mieszkańcy lub dostawcy towarów, którzy będą chcieli dotrzeć na miejsce, zmuszeni będą jechać tam przez Berlin, Saharę Zachodnią, a w skrajnych przypadkach nawet przez Atakamę! Część sklepów uzależnionych od dostaw zacznie upadać.

        Sahara Zachodnia - niebawem tędy będzie wiódł objazd do centrum miasta.


 Wprawdzie będzie możliwość aby mieszkańcy i dostawcy mogli wjeżdżać do strefy wyłączone dla ruchu, ale widzę to w czarnych barwach. Ci którzy zdecydują się na tak śmiały i odważny krok będą potraktowani jak foka, która nierozsądnie dostała się pomiędzy stado rekinów. Klientom nie będzie się chciało wybierać do miejsc gdzie nie będą mogli zostawić samochodu. Albo wyobraźcie sobie przykładowo jakiegoś dziadka, który chce tylko swoim Fiatem Seicento podjechać pod własny dom, bo chodzenie sprawia mu problemy. Zostanie on wyzwany, spotka się z dziesiątkami nienawistnych spojrzeń, a w skrajnych przypadkach w stronę jego auta pójdą kopniaki. Dobrze, gdyby było więcej miejsc zielonych żeby w choćby upalny dzień można sobie usiąść i odpocząć.  Jednak to nie jest dobra metoda aby w tym celu zamknąć połowę dzielnicy, posadzić parę krzaczków i wytyczyć kilka deptaków. Budowa kolejnego centrum handlowego? Czy naprawdę w tym mieście nie ma innych ciekawych budynków, że trzeba budować kolejne architektoniczne pudło by przyciągnąć ludzi? I czy naprawdę nie ma innych, bardziej istotnych dla mieszkańców problemów w rozwiązanie których należałoby zainwestować sporą sumę pieniędzy? A ścieżki rowerowe? Według miejskich włodarzy trzeba wyznaczyć im jak najwięcej tras. Jeszcze trochę to wpadną na pomysł żeby ścieżki rowerowe wytyczyć przez pas startowy na lotnisku miejskim, a nawet przez mieszkanie proboszcza lokalnej parafii. A gdy tylko jakaś starsza, słabo widząca pani przez przypadek wejdzie na taką ścieżkę, zaraz zostanie niemalże rozjechana, być może padnie jakieś wyzwisko, a jej zdjęcie następnego dnia pokaże się na lokalnych stronach internetowych. Moi drodzy, jak już kiedyś pisałem, uważam że ścieżki rowerowe nie są potrzebne. Kiedyś ich nie było i wszystko jakoś funkcjonowało. Wystarczy żeby piesi, kierowcy i rowerzyści po prostu zwyczajnie zaczęli na siebie uważać i się szanować. A co do modernizacji miasta to cóż jeszcze powiedzieć? Wybudowaniem stadionu na 40 000 ludzi, wprowadzeniem elektronicznych kart miejskich które mają zastąpić zwykłe bilety tramwajowe i które są droższe od zwykłego, aktualnego miesięcznego biletu, wytyczeniem deptaków, posadzeniem kilku krzaczków i ustawieniem ławeczek, wybudowaniem fontanny na środku głównego placu w mieście, która swoim wyglądem przypomina fragment z rozbitego promu kosmicznego Columbia oraz budową następnego centrum handlowego z podziemnym parkingiem nie reanimuje się podupadającego miasta.

       Wyznaczanie kolejnych deptaków i dróg rowerowych nie rozwiąże kłopotów miasta

            Na opisywanym spotkaniu znalazło się jednak trzech muszkieterów broniących ideałów motoryzacji. Jednym z nich byłem ja, drugim z nich pewna pani, która posiada sklep w centrum miasta, a trzecim  pan mogący mieć nieco powyżej 60 lat. Wszyscy mieliśmy niezbyt pochlebne opinie o tym co ma się wkrótce zacząć dziać w Poznaniu.  Dyskusja jednak dość szybko przerodziła się w kłótnię i przepychankę na argumenty godną wieczornych programów publicystycznych. W związku z tym założyłem swoją skórzaną kurtkę i skierowałem się w stronę wyjścia. A jak poprawić sytuację w Poznaniu?  W pierwszej kolejności należałoby zająć się mentalnością tutejszych ludzi, od rządzących do zwykłych mieszkańców utrzymujących się dzięki niewielkiej pensji. To już jest jednak temat na osobny artykuł.


                                                                                                                                 18. 03. 2014

Odkrywcy lodowych krain


Wielu ludzi cieszy się faktem, że zimę mamy już za sobą. Są jednak tacy, którzy z własnej woli wybierają się w najmroźniejsze rejony świata. 


         Antarktyda – najzimniejszy kontynent na Kuli Ziemskiej zajmujący powierzchnię 14 milionów kilometrów kwadratowych. Ten lodowy świat położony na południowym krańcu naszej planety zajmuje większą powierzchnię niż terytorium Europy. To jedyny kontynent na ziemi gdzie na stałe nie mieszka ani jeden człowiek oraz nie powstało ani jedno państwo. Jedynymi przebywającymi tam dłuższy czas osobami są naukowcy i badacze pracujący w jednej z 37 znajdujących się na tym niegościnnym terenie stacji naukowych – wśród nich także i w  Polskiej Stacji Badawczej im. Arctowskiego. To ludzie, którym nie straszne są temperatury grubo poniżej zera. Szata roślinna oraz fauna nie należą do bujnych i różnorodnych gatunkowo. Kwiaty rosnące na Waszym balkonie to amazońska puszcza w porównaniu z roślinnością Antarktydy. Wszelakie naturalne życie spotkać można jedynie na obrzeżach lądu, wyspach oraz w lodowatych, morskich przestrzeniach. Pod powierzchnią tego zamarzniętego świata kryje się jednak wielkie bogactwo surowców mineralnych. Odkryto tam duże pokłady węgla kamiennego, rud żelaza, złota, miedzi, ołowiu oraz srebra. Wielu jest takich, którzy chcieliby stać się ich posiadaczami ale ci, którzy chcieliby je pozyskać muszą, przynajmniej w najbliższej przyszłości, schować swoje plany głęboko do szuflad biurek. Dzisiaj jest to niemożliwe ze względu na podpisany w roku 1959 Traktat Antarktyczny m.in. zabraniający pozyskiwania surowców naturalnych.

            Antarktyda jest kontynentem, podobnie jak Australia, ze wszystkich stron otoczonym wodami oceanicznymi. Opływają ją Morze Rossa, Morze Weddella, Morze Bellingshausena oraz  Morze Amundsena. Wybrzeże jest oddalone o 1000 kilometrów od Ameryki Południowej, ponad 3000 kilometrów od Australii oraz niemal 4000 kilometrów od wybrzeży południowej Afryki. Powierzchnia pokrywy lodowej to aż 13,3 miliona kilometrów kwadratowych – 90% światowych zasobów lodowych. Średnia miąższość to 2700 kilometrów. Wystarczająco dużo aby całkowicie zakryć najwyższy szczyt Polski – Rysy. Maksymalna zanotowana grubość pokrywy lodowej wynosi natomiast 4776 metrów. Średnia prędkość spływu, który ma kierunek od środka lądu w stronę oceanów to 200 metrów na rok. Choć rozmiar powyższych liczb robi wrażenie swoim ogromem, to trzeba zaznaczyć, że ponad 30 milionów lat temu granica lądolodu mogła znajdować się nawet 200 kilometrów dalej na północ niż ma to miejsce dzisiaj. Trudno uwierzyć, że w mezozoiku panował tu ciepły klimat umożliwiający życie dinozaurom. Dziś dominują tam jedynie zwierzęta morskie i pingwiny. Gady, płazy czy nawet ssaki lądowe nie występują tam w ogóle. Najwyższym szczytem na Antarktydzie jest osiągający wysokość 4892 m n.p.m. Mt Vinson znajdującym się w łańcuchu górskim – Góry Ellswortha.

                       Poza pingwinami niewiele jest tu stworzeń czujących się jak u siebie.


            Na całej Antarktydzie występuje klimat polarny, który jest jednak nieco łagodniejszy w okolicach morskich wybrzeży. Najniższe temperatury panują we wnętrzu kontynentu. Rekordowe wartości mogą dochodzić nawet do -90 stopni Celsjusza. Przyznam, że nie potrafię sobie nawet wyobrazić tak niskiej temperatury. Średnia roczna temperatura dla całego kontynentu wynosi  -30 stopni Celsjusza. Bez należytego przygotowania wystarczy krótka chwila na takiej temperaturze, aby nabawić się nieprzyjemnych i poważnych odmrożeń. Opady z kolei wynoszą nie więcej niż kilkaset milimetrów rocznie. Nic zatem dziwnego w fakcie, że, choć nie spotkamy tam karawan ani kaktusów, obszar ten jest uznawany za jedną z największych pustyń współczesnego świata.

            Mimo niegościnności tego zlodowaconego regionu świata, w historii ludzkości nie brakowało śmiałków, którzy postanowili zbadać to terytorium, niejednokrotnie narażając tym swoją reputację, majątek czy nawet zdrowie i życie. Na początku warto przytoczyć fakt, że już w II wieku naszej ery, za sprawą Ptolemeusza, pojawiła się koncepcja mówiąca o tym, że na południowym krańcu Ziemi musi znajdować się ląd stanowiący przeciwwagę dla lądów znajdujących się na północy. Ląd ten nazwano Terra Australis Incognito czyli Nieznany Południowy Ląd, a teoria o jego istnieniu przetrwała wiele wieków. W latach 1773 – 74 Ferdynand Magellan płynąc na dalekich południowych wodach przekroczył południowe koło podbiegunowe. Wprawdzie nie dotarł do Antarktydy, ale doszedł do znaczącego i jak się okazało trafnego wniosku. Potencjalny południowy kontynent musi znajdować się w zimnej strefie polarnej.

            W pierwszej fazie antarktycznych odkryć podróżnicy nie dotarli do samego kontynentu, a jedynie do otaczających go wysp. Już w 1599 roku holenderski żeglarz i odkrywca Dirc Gerritsz dotarł do Szetlandów Południowych. W 1739 Jean-Baptiste Charles Bouvet de Lozier dopłynął do Wysp Księcia Edwarda. W latach 17721775 wyprawa Jamesa Cooka dotarła najdalej na południe, a w wyprawie uczestniczył naukowiec polskiego pochodzenia, Johann Reinhold Forster. Ze względu na zamarznięte morze, na jakiś czas wypraw w jeszcze dalsze regiony zaniechano. Rok 1820. Ekspedycja kierowana przez Edwarda Bransfelda dotarła do Półwyspu Antarktycznego. Choć ze względu na trudności nawigacyjne nie było wiadomo czy odkryty ląd to wyspa czy kontynent. Bransfeld wraz  z załogą byli jednak prawdopodobnie pierwszymi ludźmi, którzy postawili stopę na Antarktydzie. Ostatecznego potwierdzenia istnienia Antarktydy dostarczyła wyprawa pod kierownictwem G.S. Naresa, która odbywała się w latach 1872 – 1876. Wydarzenie to zapoczątkowało okres licznych podróży na Antarktydę na przełomie XIX i XX wieku. Jedną najsłynniejszych była wyprawa statku Belgia pod dowództwem de Gerlache'a. W podróży brali udział dwaj Polacy, Henryk Arctowski i Antoni Dobrowolski. To właśnie na cześć tego pierwszego nazwano polską stację badawczą na Antarktydzie. Owa wyprawa wymagała niezwykłych poświęceń. Arktyczni śmiałkowie byli pozbawieni takich możliwości jakie daje współczesna technika. Największym problemem była jednak konieczność przymusowego zimowania gdy statek Belgica został uwięziony w lodowym objęciu zamarzającego morza zwiastującego rychłe nadejście nocy polarnej. Oznaczało to kilkumiesięczną ciemność, zimno i brak jakiejkolwiek możliwości kontaktu z cywilizowaną częścią świata.

            Dla wielu badaczy dotarcie do brzegów Antarktydy nie było szczytem ambicji. Choć niektórym mogło wydać się to szalone, znaleźli się tacy, którzy otwarcie zaczęli rozważać możliwość dotarcia do południowego bieguna naszej planety. Pod koniec XIX wieku uznano, że tego niewiarygodnego wyczynu można dokonać jedynie międzynarodowymi siłami.  Dla ówczesnych, była to niemal tak znacząca wyprawa jaką był lot na Księżyc dla ludzi, którzy śledzili przygotowania do startu rakiety Saturn V w latach 60 – tych XX wieku. W pierwszej dekadzie XX wieku przeprowadzono kilka wypraw w celu zbadania klimatu, glacjologii, paleontologii oraz wykonania pomiarów dotyczących magnetyzmu ziemskiego. Wyprawy te były jednocześnie przygotowaniami do pierwszego w historii ludzkości zdobycia Bieguna Południowego. Pierwszo próbę zdobycie podjął już roku 1902 Robert Scott. Była to jednak próba nieudana. Następna wyprawa podjęta w roku 1908 przez E. Shackletona zdobyła magnetyczny biegun południowy. W latach 1911 – 1912 przeprowadzono kolejne dwie wyprawy. Jedną z nich dowodził Robert Scott, drugą Norweg Roald Amundsen, który miał już wtedy na koncie zdobycie Bieguna Północnego. Pierwszy do bieguna dotarł Norweg, a był to dzień 14.12.1911 roku. Scott dotarł do celu 18 stycznia roku następnego. 

                          R. Scott wraz z towarzyszami przed wyruszeniem na biegun.

Niestety wyprawa Scotta nie skończyła się dobrze. Ten oficer brytyjskiej marynarki wojennej niewątpliwie był człowiekiem ambitnym i bohaterskim, ale jego wyprawa była źle zorganizowana co miało fatalne skutki. Brytyjczyk postanowił w swojej wyprawie wykorzystać kuce islandzkie, które okazały się mniej odporne na silny mróz aniżeli psy pociągowe z jakich korzystał Amundsen.  Ponadto wziął ze sobą sanie motorowe, które jednak nie były sprawdzone w warunkach polarnych. Prócz tego przed nadchodzącą zimą przygotował tylko jeden magazyn z żywnością. Zaraz na początku wyprawy Scott zmuszony był porzucić sanie motorowe, ponieważ ich silniki nie wytrzymały temperatury, przy której zima z jaką mamy do czynienia w Polsce wydawać się może niemal wakacyjną pogodą. Samochód, który nie chce odpalić po mroźnej nocy, wydaje się przy tej sytuacji nic nie znaczącą błahostką.                  

 Z tego powodu polarnicy zmuszeni byli ciągnąć swój sprzęt i zapasy polegając jedynie na własnych siłach. Po dotarciu do bieguna odnaleźli oni norweską flagę,  drobne zapasy żywności oraz list napisany przez Amundsena. Scottowi i jego towarzyszom nie udało się jednak pokonać drogi powrotnej. Niesprzyjająca pogoda, kurczące się zapasy żywności  i niedostateczne przygotowanie zakończyły tę tragiczną, aczkolwiek niezwykle śmiałą ekspedycję. Robert Scott po dziś dzień jest uznawany nie tylko przez Brytyjczyków, ale także ludzi z innych krajów i kontynentów za prawdziwego bohatera. Wyprawa Scotta została znakomicie opisana przez jednego z uczestników wyprawy – Aspleya Cherry – Garrarda – w książce „The works Journey In the World.” (Polski tytuł: „Na krańcu świata”.)

            Po tych dwóch niezwykłych podróżnikach pojawili się także inni, którzy postanowili dokonać tego nieprzeciętnego wyczynu. Jednym z nich była Marek Kamiński. 26 grudnia 1995 roku po 53 dniach wędrówki na dystansie około 1400 kilometrów dotarł on do Bieguna Południowego stając się pierwszym w historii człowiekiem, który zdobył obydwa bieguny   w tym samym roku. Wagę dokonania podkreśla fakt, że Kamiński wędrował samotnie.
            Od samego początku antarktycznych wypraw jednym z głównych celów było prowadzenie badań naukowych. Ekspedycje prócz dotarcia do miejsc, w których nie było jeszcze żadnego człowieka, przyniosły jeszcze inną korzyść. Poszerzyły one wiedzę z zakresu meteorologii, oceanografii, kartografii, glacjologii, biologii czy geologii tego najzimniejszego kontynentu. Na przestrzeni tych wszystkich lat naznaczonych trudem i poświęceniem, badania Antarktydy przyniosły wiele dobrego. Poszerzyły one horyzonty oraz zasób ludzkiej wiedzy. Wiedzy, która nie została zatrzymana w gronie naukowców i badaczy, ale została spopularyzowana wśród zwyczajnych ludzi. Podróżnicy i badacze, którzy mimo ryzyka odważyli się postawić nogę w tej lodowej krainie stali się inspiracją pokazując, że warto dążyć do tego co nieprzeciętne, nie tylko w dziedzinie odległych podróży i zdobywania biegunów.

                    Wielki podróżnik, wyczynowiec i nasz rodak - Marek Kamiński

            Warto też wspomnieć o Polakach, którzy mieli niemały wkład w rozwój wiedzy  o Antarktydzie. Arctowski i Dobrowolski, będąc zmuszonymi do zimowania na Antarktydzie, wykorzystali ten czas przeprowadzając szereg badań. Eksponaty i zbiory dały zupełnie nowy obraz tego ówcześnie niemal zupełnie nieznanego kontynentu.  Arctowski jako pierwszy sformułował teorię o tym, że łańcuch Andów przedłuża się przez wyspy Sandwich Południowy, Szetlandy Południowe i Ziemię Grachama na Antarktydę. Dobrowolski z kolei po powrocie do kraju zajął się popularyzowaniem nauki w polskim społeczeństwie. Materiały stamtąd przywiezione były dla Polaków tym, czym byłyby dla nas eksponaty dostarczone z Marsa. Dobrowolski też polskie wyprawy polarne w latach 30-tych XX wieku.  W latach powojennych Polacy w niewielkich grupach uczestniczyli w wyprawach polarnych innych krajów. Wreszcie w roku 1977 uruchomiona została wspomniana już wcześniej Polska Stacja Antarktyczna im. Henryka Arctowskiego położona na Wyspie Króla Jerzego. Dziś naukowcy prowadzą tam badania z takich dziedzin jak oceanografia, meteorologia, geologia, sejsmologia, ekologia i inne.

            Odkrywanie i badania Antarktydy okupione były wielkim poświęceniem, trudem i wyrzeczeniami śmiałych i odważnych ludzi. Ludzie ci są podziwiania do dziś, choć niektórzy doznali uszczerbku na zdrowiu lub stracili życie. Bez tego poświęcenia wiedza o tym mroźnym i niedostępnym kontynencie byłaby jednak znacznie uboższa.

Mateusz Fabiszak